wtorek, 29 października 2013

Do diabła z lektorem, nauczmy się doceniać polski dubbing


Kiedyś to były czasy! Gdy do naszego postkomunistycznego zaścianka wdarł się kapitalizm, wolny rynek i komercjalizacja, człowiek zaczął wynajdywać sobie nowe sposoby na spędzanie wolnego czasu. Można było pójść do budki z hamburgerami po cud z mikrofalówki na wynos, wcześniej zahaczając o osiedlową wypożyczalnię wideo. Wręcz idealny sposób na spędzenie wieczoru. Kaseta z filmem wesoło "strzelała" w magnetowidzie, a głos lektora niosło aż do sąsiadów. Współcześnie, w dobie sieciowych fast foodów i zestawów kina domowego, tylko jedna rzecz pozostała niezmieniona. Niestety.

Wciąż zachodzę w głowę, dlaczego dziś nie wspominamy lektora filmowego, jako swoistego kuriozum minionej epoki. Co gorsza, wielu z nas tak bardzo przywykło do tej zamierzchłej formy translacji, że nie wyobraża sobie, by mogło być inaczej. Fakt, że lektora często popierają ludzie młodzi, dobija mnie ostatecznie. Dodatkowo, ilekroć łaskawy dystrybutor wprowadza do kin produkcję z dwoma wariantami lokalizacyjnymi - do wyboru: dubbingiem lub napisami - temu pierwszemu zawsze się obrywa. A potem i tak ostatecznie okazuje się, że na wersji z dubbingiem jest wyższa frekwencja w kinach niż na tej z napisami. Gdzie są więc ci hejterzy, którzy tak bardzo przedkładają napisy ponad dubbing? Ach tak, oni są na torrentach.

Ale nie o napisach miał być ten tekst. Sam wybieram zawsze wariant z napisami i nigdy nie decyduję się na dubbing. Natomiast jestem altruistą i potrafię się postawić w miejscu dziecka. Ja sam, kiedy jeszcze wycierałem gile z nosa chusteczką w Pokemony, doświadczyłem okrucieństwa seansu filmu z napisami. To był rok 1999, premiera filmu Gwiezdne wojny: Część pierwsza - Mroczne widmo. Byłem ja i dwóch moich kolegów. Wszyscy udawaliśmy, że rozumiemy dialogi, ale rzeczywistość była taka, że żaden z nas nie nadążał za wyświetlającymi się napisami. Ileż łatwiej by było, gdyby ktoś nam puścił wersję z dubbingiem.

Akurat w przypadku tej postaci nie pomógłby nawet tłumacz przysięgły.
Potem takie filmy lądują w telewizji, wzbogacone o soczystego lektora. Ilekroć myślę o tym, że taką polską telewizję mógłby obejrzeć ktoś z bardziej rozwiniętego kraju od nas - powiedzmy z Estonii - odzywa się we mnie kompleks Prowincjonalnego Polaczka. Tymczasem, w sieci można się natknąć na zachwyty internautów, którzy wymieniają kultowe nazwiska wśród polskich lektorów. Szkoda tylko, że te zachwyty nie są wyrażane w czasie przeszłym.

poniedziałek, 21 października 2013

4 grzechy Xboksa 360 (z punktu widzenia użytkownika)


Nowa generacja konsol tuż za pasem! Czy będzie grafika w pełnym 1080p, jak będzie wyglądać dystrybucja gier cyfrowych i nowych formatów typu free2play, jaka będzie rola telewizji i sieci społecznościowych w konsolach -  na te i inne pytania szukają odpowiedzi dziennikarze, jak i potencjalni nabywcy nowych zabawek Sony i Microsoftu. Natomiast mnie, graczowi z metką "single player", ewentualnie "multiplayer na kanapie", tego typu rzeczy kompletnie nie interesują. Taki już los "analogowych dziadów".

Wychowałem się na pierwszej generacji PlayStation - wszystko, co było przed szarą konsolką, jest dla mnie grową prehistorią, do której szkoda nawet wracać pamięcią. Z jej młodszą siostrą, PlayStation 2, bawiłem się prawie tak samo dobrze. Z bycia fanboyem wyrosłem jednak dawno temu, dlatego w następnej kolejności sięgnąłem po sąsiadkę - Xbox 360. Była nowa w dzielnicy, nie obnosiła się i miała skromne wymagania, więc warto było spróbować. Podobno również posiadała starszą siostrę, zwalistą i toporną, ale mało kto o tym pamiętał. Ta odskocznia od rodu Playstation okazała się pomysłem dobrym, choć bywały momenty, kiedy nowa znajoma dawała mi się we znaki i wywoływała tęsknotę za japońską konkurentką. Poza tym, wywodziła się z trudnej rodziny - miała upierdliwego kuzyna o imieniu PC.

Grzech #1. Gry ekskluzywne



Konkurencja na rynku i gonitwa za klientem doprowadziły do tego, że dziś mało jest już tytułów, którymi dana konsola może pochwalić się na wyłączność. Dlatego pierwsze PlayStation było taką potęgą, ponieważ żadna inna konsola nie posiadała tych gier, które były dostępne wyłącznie na zabawkę Sony. Ale czasy się zmieniły i o ile pierwszy Xbox nawet nie zwrócił mojej uwagi, o tyle jego następca kupił mnie w całości. Konsola Microsoftu była tańsza od konkurencyjnej, miała zbliżone parametry, a na dodatek zdołała podkraść PlayStation kilka "ekskluzywów". Mnie wystarczyła wieść o tym, że na Xboksa 360 wyszedł Devil May Cry i Tekken.

Co jednak z grami, które ukazały się tylko na skrzynkę M$? Na początku było obiecująco - Dead Rising i Alan Wake pozwalały patrzeć w przyszłość z nadzieją. Ale co było potem? Kontynuacje Halo (futurystyczny shooter FPP), Gears of War (futurystyczny shooter TPP), Mass Effect (futurystyczny - bądź co bądź - shooter TPP),  - ot, to tylko pierwsze serie, które przyszły mi na myśl. Gdzie tu jakaś różnorodność? Do tego połowa z wymienionych gier ukazała się także na komputery (a niektóre nawet i na konsolę Sony!), więc żadne z nich tytuły na wyłączność. Tymczasem PlayStation 3 dostało kolejne Ratchety, God of War, Uncharted, The Last of Us i kilka innych. Ta druga grupa gier przemawia do mnie bardziej.


czwartek, 17 października 2013

5 filmów o żywych trupach, które odmieniły wizerunek zombie



Z okazji premiery nowego sezonu The Walking Dead - serialu, dzięki któremu fascynacja zombiakami przestała być już tylko przywilejem dla największych nerdów - pojawiła się okazja do małej zadumy nad ewolucją tego podgatunku w filmach. The Walking Dead sprawiło, że dziś mamy największy w historii renesans żywych trupów, a co drugi gimbus marzy o prawdziwej epidemii nieumarłych. Warto podkreślić, że twórcom serialu udało się to wszystko osiągnąć za pomocą klasycznego podejścia do tematyki zombie.

Historia zna jednak filmy, które próbowały naginać reguły, wzbogacając nieumarłych o nowe atrybuty. Film, w przeciwieństwie do serialu, posiada wyraźnie ograniczony metraż, więc żeby zaciekawić odbiorcę, powinien nieść ze sobą powiew świeżości (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi w kontekście kina o żywych trupach). Oto najciekawsze przypadki, w których filmowcy eksperymentowali z archetypem zombie.

5. Umarlaki przejmują wspomnienia swoich ofiar | Wiecznie żywy



Miłość pomiędzy człowiekiem i zombie nie jest w kinie niczym nowym. Podobne historie miały miejsce w takich filmach, jak Powrót żywych trupów 3 albo Mój chłopak zombie. W tegorocznym komediowo-romantycznym horrorze Jonathana Levine'a, pojawia się za to inna nowinka w świecie żywych trupów. Jest nią zdolność zombich do przejmowania wspomnień ludzi, którzy posłużyli im wcześniej za posiłek. W ten właśnie sposób bohater filmu, zombie o imieniu R., zaskarbia sobie sympatię żywej dziewczyny - ponieważ wcześniej zjadł jej chłopaka. Można jeszcze wspomnieć, że w Wiecznie żywym nieumarli przyjmują role protagonistów, kiedy na horyzoncie pojawia się potężny wróg, który zagraża zarówno im, jak i ludziom pozostałym przy życiu. Sporo innowacji, jak na tak przeciętny film.

wtorek, 15 października 2013

10 filmów rozrywkowych, które zasłużyły na kontynuacje


Ciągnące się latami serie, powroty znanych bohaterów i odgrzewane kotlety, to ciągłe dowody na to, jak wtórny i wyjałowiony jest amerykański przemysł filmowy. Czym innym jest kino europejskie, w którym co roku dostajemy wartościowe i odkrywcze twory, pochylające się nad zagadnieniami śmierci, alienacji, przemocy, mizoginii, przemijania, odmienności czy rasizmu. Filmy niejednoznaczne, skłaniające do refleksji, niepozostawiające człowieka obojętnym! No dobra, żarty na bok.

Kontynuacje są fajne, ale tylko jeśli mają uzasadnienie i bazują na ciekawym pomyśle. Oczywiście, jest wiele filmów gatunkowych, jak Siedem, Ludzkie dzieci albo Incepcja, do których sequel pasuje niczym poseł Kalisz do trykotu. Ale istnieją też takie utwory, po których obejrzeniu można odczuwać pewien niedosyt, a kontynuacji próżno szukać. Nawet, jeśli sam film jest już kolejną częścią jakiejś serii.

10. DREDD




Opowieść o facecie w zbyt dużym hełmie, który przedziera się przez kolejne piętra wieżowca, eliminując po drodze wrogo nastawionych zakapiorów. Jedyne co odróżnia ten film od gry arcade z lat 80-tych to fakt, że na końcu nie ma żadnej "dupeczki", którą bohater mógłby uratować. Chociaż... nawet nie.

Dlaczego zasłużył na sequel?

Bo to ekranizacja komiksu zgoła inna od tego, do czego przyzwyczaili nas Christopher Nolan i obóz rzemieślników ze studia Marvel. Film prosty i brutalny, bez niepotrzebnego zagłębiania się w psychikę zakutego w hełm protagonisty. O sequel Dredda wciąż proszą fani, choć o to łatwo nie będzie, bowiem film kosztował $45 milionów, a zarobił w kinach niecałe 36. Ale Karl Urban powiedział, że kontynuacja wciąż jest możliwa. Ja nie podpisywałem żadnych petycji na facebooku ani nie pikietowałem pod siedzibą producenta, ale dalszy ciąg chętnie bym obejrzał. Wzorem gry Batman: Arkham City, akcja w drugiej części filmu powinna się przenieść na teren całego miasta.

piątek, 11 października 2013

Spieszmy się kupować stare gry, tak szybko drożeją


Pewnego razu, całkiem niedawno, znudzony ciągłym szarpaniem w kolejne ultra-realistyczne gry na Xboksa, zapragnąłem cofnąć się do czasów, kiedy na rynku królowały platformówki. W tym celu udałem się do punktu z używanymi grami na konsole - ostatnio bardzo popularny biznes - i poprosiłem sprzedawcę o jakąś fajną platformówkę na X-klocka (zadanie o tyle trudne, że konsola Microsoftu nie widziała zbyt wielu gier w tym gatunku). Gość zaproponował mi Rayman Origins za 79zł, ale nie taką grą byłem zainteresowany. Dialog wyglądał mniej więcej w ten sposób:

- Macie jakieś gry platformowe na Xboksa 360? - zapytałem ostrożnie, wiedząc jak wygląda sytuacja na rynku.
- Platformowe? Jak Mario? - rzucił niepewnie ekspedient.
Po chwili namysłu przytaknąłem, bo niby o to mi chodziło, ale przecież wiadomo, że Mariana na X-pudło nie dostanę.
- To może Rayman? - zapytał sprzedawca, wyraźnie podekscytowany faktem, że nie potrzebował wiele czasu do namysłu.
- Niee, już go przeszedłem. Poza tym, chciałem coś starszego i dużo tańszego - odrzekłem. 

W tym momencie zapanowała niezręczna cisza, sprzedawca był wyraźnie zakłopotany. Zaczął nerwowo obiegać wzrokiem wszystkie regały z grami na 360-tkę. Cóż, trafił mu się trudny klient. Dodam tylko, że za ladą siedział przy komputerze jeszcze jeden delikwent, zapewne wyżej usytuowany w sklepowej hierarchii, bo zajmował miejsce siedzące. I miał okulary.

- Myślałem o jakiejś części Crasha - powiedziałem w końcu do ekspedienta, w trosce o to, by nie utracił dobrego wizerunku w oczach kolegi. 
- Crash nie będzie tani - dobiegła mnie lakoniczna kontra, wypowiedziana w sposób taki, w jaki mógł to powiedzieć tylko największy fachura. To był facet w okularkach. Mówiąc te słowa, nawet nie oderwał wzroku od monitora.

"Takich gnojków jak ty używałem w Korei zamiast worków z piaskiem."

- Ale jak to? - spytałem, tym razem sam odgrywając rolę amatora. - Przecież to są stare gry.
- Stare, ale to są białe kruki. - powiedział. - Ukazały się w bardzo małym nakładzie. Poza tym, dodatkowo działa tutaj magia marki.

czwartek, 10 października 2013

Polska wersja 'Whose Line Is It...' o 10 lat za późno



Bywają momenty w życiu człowieka, kiedy ten spędza o wiele za dużo czasu w Internecie, przeglądając wciąż ten sam kanał na YouTube. Mnie to spotkało w momencie, kiedy odkryłem Whose Line Is It Anyway?, czyli jedną z najlepszych rzeczy, jaką mogła dostarczyć telewizja. Dzięki Whose Line improwizacja stała się fajniejsza niż kiedykolwiek i człowiek czasem myślał, że fajnie byłoby zobaczyć to samo w rodzimym wydaniu. Włodarze telewizji publicznej też tak pomyśleli i dostarczyli program I kto to mówi?, czyli nasz odpowiednik amerykańskiego hitu. Szkoda, że tak późno.

Pierwszy pomysł na polską wersję Whose Line pojawił się już dopiero w 2009 roku, kiedy to TVP ogłosiło nadejście programu Lama. Była to licencja zaczerpnięta z holenderskiej zrzynki programu Drew Careya, do której wykupienie praw zapewne było tańsze. Pomysł jednak upadł, a nam przyszło czekać jeszcze cztery lata, by w "publicznej" zagościła opisywana formuła.

Teraz jednak mamy I kto to mówi?, gdzie odpowiednikiem prowadzącego Drew Careya jest Piotr Bałtroczyk, zaś kwartet improwizatorów tworzy mniej lub bardziej znana grupa komików. Okazuje się jednak, że dorównanie Amerykanom jest trudniejsze niż mogłoby się wydawać, o czym można się przekonać już po pięciu odcinkach polskiej wersji. Zresztą, Amerykanom nie dorównali nawet Brytyjczycy, co jest paradoksalne, bo to oni w rzeczywistości byli prawdziwymi twórcami Whose Line. Niech to o czymś świadczy.

"Nonsens."

O wyjątkowości amerykańskiego Whose Line decydowało kilka elementów. Między zgranym kompletem komików czuć było wyraźną chemię. Szczególnie Ryan Stiles i Colin Mochrie, sprawiający wrażenie przyjaciół od kołyski, którzy nie szczędzili sobie wzajemnych uszczypliwości. Ryan śmiał się z łysiny Colina, natomiast Colin miał ubaw z dużego nosa Ryana. Między Ryanem i Drew także istniał gruby sznur porozumienia, który wynieśli jeszcze z serialu Drew Carey Show, w którym razem występowali. No i był również Wayne Brady, specjalista od piosenek, który potrafił zaśpiewać na każdy temat, w każdym możliwym stylu - od rapu po gospel. Do tego jeszcze świetnie tańczył, więc tym bardziej dziwić może fakt, że niektórzy mówili o nim "najbardziej biały wśród czarnych".

wtorek, 8 października 2013

Grand Theft Auto V prawie jak South Park


Piąta odsłona ziomalsko-gangstersko-psychopatycznej sagi od Rockstar, to prawdziwy Titanic wśród gier wideo. Tak jak filmu Jamesa Camerona nic nie było w stanie przebić pod względem popularności w cudownych latach 90-tych, tak teraz GTA V rządzi niepodzielnie w świecie współczesnej rozrywki elektronicznej. Chociaż od premiery tego tytułu minęło tyle co nic, to można powoli odnieść wrażenie, że o "piątce" zostało już napisane niemal wszystko. Teraz, gdy większość zapaleńców ma już tryb fabularny za sobą, przyszedł czas na biadolenie o szwankującej wersji online. Ale ja nie o tym. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak zabawny, błyskotliwy i boleśnie trafny jest komentarz społeczny, który twórcom udało się przemycić w tej jakże zacnej gierce.

Nic nie punktuje otaczającej nas rzeczywistości lepiej, niż pewien animowany tasiemiec autorstwa Matta Stone'a i Treya Parkera. Chociaż poziom jadu, cynizmu i ironii zawarty w GTA V nie dorasta jeszcze do tego z South Parku (trzeba oddać jednak, że gra to trochę trudniejsze medium do wyrażania kąśliwych komentarzy na temat społeczeństwa), tak należy przyznać, że ludzie z Rockstar niewiele pod tym względem ustępują ojcom Cartmana i spółki. Często pewne żarty zostały przez programistów wplecione tak subtelnie, że trudno je w ogóle wychwycić. Jak to nawiązanie do Django Quentina Tarantino, które pojawia się już po kilku minutach gry (27. sekunda na poniższym klipie):


"Słowo na N" pada w filmie Tarantino z częstotliwością kul przeszywających ciało Aleksa Murphy'ego w pierwszym Robocopie, ale zaprezentowane powyżej nawiązanie w istocie odnosi się do zabawnego wywiadu ("zabawnego" w kategorii przerażających), którego Sam Jackson udzielił pewnemu zastraszonemu białaskowi podczas promowania Django. Aż trudno zliczyć podobieństwa obu sytuacji: