niedziela, 22 grudnia 2013

Rok 2013 w branży gier wideo


Koniec roku zawsze stanowi czas podsumowań i rankingów. Gdybym był jednoosobową redakcją portalu o grach, to pewnie przygotowałbym zestawienia najlepszych i najgorszych tytułów z ostatnich dwunastu miesięcy. Jednak z racji tego, że swój czas dzieliłem również na inne rzeczy (jedzenie, sen, oddychanie... ŻYCIE), nie miałem okazji zagrać w każdą z gier, które ukazały się w 2013 roku. W związku z tym proponuję retrospekcję tego, co w ostatnich miesiącach najbardziej zwróciło moją uwagę w branży gier, ze szczególnym odniesieniem do rynku polskiego.

Grand Theft Auto V miało genialny marketing


Piąta odsłona flagowej serii od Rockstar była chyba najbardziej wyczekiwaną grą na świecie w 2013 roku. Specjaliści od reklamy zadbali o to, żeby na kilka tygodni przed premierą dodatkowo podkręcić hype. Kampania marketingowa godna największych hollywoodzkich produkcji nie ominęła także Polski. W największych miastach można było zobaczyć gigantyczne billboardy, a premiera gry przyciągnęła tłumy do sklepów.

środa, 18 grudnia 2013

Świąteczna wideorecenzja filmowa: Oz Wielki i Potężny


Zgodnie z zapowiedzią, oto ciąg dalszy do wideorecenzji Czarnoksiężnika z Oz. Jeśli ktoś ma problemy z rozumieniem robotów i nie chce tego słuchać, to ujmę sprawę w skrócie: Oz - wielki i potężny jest całkiem sympatyczną produkcją, którą warto zobaczyć szczególnie teraz, kiedy święta za pasem. Zdecydowanie lepszy to wybór niż wszystkie filmy z Mikołajami, przystrajaniem choinek i gadającymi psami, którymi karmi nas co roku telewizja.

wtorek, 17 grudnia 2013

Świąteczna wideorecenzja filmowa: Czarnoksiężnik z Oz


Miłościwie nam panująca sieć globalna, nazywana w obecnej formie web 2.0, pozwala użytkownikom na szeroki wybór rodzajów treści, które można upubliczniać. Ten wybór nie ogranicza się wyłącznie do tworzenia tekstów, więc zdecydowałem, że czas skorzystać także z innej formy konstruowania wpisów. Oczywiście, nie jest to żaden nowy standard, a jedynie świąteczny "specjal" na blogu.

Nie jestem żadnym Morganem Freemanem, a tym bardziej Lucjanem Szołajskim, więc niniejsza wideorecenzja potrzebuje wyrozumiałości ze strony każdego, kto błądzi po tym blogu i zdecyduje się ją obejrzeć. Recenzja dotyczy Czarnoksiężnika z Oz z 1939 roku, ponieważ ostatnio odświeżyłem sobie ten film i planuje również follow-up pod postacią wideorecenzji prequela - Oz: Wielki i potężny. Można też powiedzieć, że owe dzieło całkiem nieźle wpisuje się w świąteczną atmosferę końca roku.


niedziela, 8 grudnia 2013

Mniej znaczy więcej, czyli gra w szachy ciekawsza od wojen robotów


Kiedy na początku sierpnia 1981 roku powstał kanał MTV, pierwszym wyemitowanym teledyskiem była piosenka Video Killed the Radio Star zespołu The Buggles. Wybór był nieprzypadkowy, bo w samym tylko tytule była zawarta pochwała technologii, nowoczesności i ambicji, jakie twórcy kanału postawili przed sobą na drodze rozwoju nowego brandu. Teraz trzeba byłoby napisać piosenkę "Money and Technology Killed Our Goddamn Imagination", a jej tekst odwoływałby się do współczesnej sztuki audiowizualnej.

Jakiś czas temu prowadziłem z moim kolegą prawdziwie inteligentną dysputę, wspomaganą ciepłym piwem w puszce marki Grolsch. W pewnym momencie temat zszedł na filmy i nie wiedzieć kiedy, mój rozmówca postawił mnie przed pytaniem - jak jemu się wydawało - retorycznym: "Co uważasz o serii Transformers?". Kiedy powiedziałem, że ta jest do dupy, w odpowiedzi usłyszałem, że jestem pojebany, bo "jak można nie lubić filmu, w którym napieprzają się wielkie roboty?!". Mimowolnie wyszedłem na filmowego snoba, więc w dalszej części rozmowy, aby zachować dobrą twarz, musiałem się ratować stwierdzeniem, że Ong-Bak to zajebisty film.

Kłamałem, jest tylko dobry.

Jakoś nie chciało mi się tłumaczyć, dlaczego uważam walki cyfrowych robotów za szczyt nudziarstwa. Na szczęście zrobił to ktoś za mnie i to w kontekście zupełnie innego filmu. Ostatnio obejrzałem francuski dramat nowofalowy (ło matko...) Le Samurai Jean-Pierre Melville'a. Bardzo dobre, trzymające w napięciu kino, zachowane w klimacie czarnych kryminałów. Przez cały film niewiele się dzieje, choć trudno oderwać wzrok od ekranu. Zawdzięczamy to przede wszystkim napięciu, które Melville buduje za pomocą  - a jakże - minimalistycznych środków. Jedyna sekwencja akcji zawarta w filmie, polega na ciągłej grze w chowanego, którą główny bohater prowadzi ze stróżami prawa w tunelach paryskiego metra. Nic więcej. Żadnych wybuchów, pojedynków ani strzelanin.

wtorek, 26 listopada 2013

10 najlepszych gier na PlayStation 2


Wszelkie informacje ze świata gier zostały zdominowane przez konsole nowej generacji, natomiast gdzieś w tle przeszła wiadomość, że w tym roku ukazała się ostatnia nowa gra na wysłużone PlayStation 2. Określenie "nowa" to może za dużo powiedziane, bo jest nią FIFA 14, którą odróżnia od poprzednich części jedynie liczba w tytule i aktualność składów.

Japoński potentat zakończył produkcję PS2 pod koniec zeszłego roku, a teraz Electronic Arts oficjalnie zaprzestało podtrzymywania trupa przy życiu. Konsola, którą łącznie sprzedano na świecie w liczbie 150 milionów egzemplarzy, udaje się na zasłużoną emeryturę. Ponieważ w chwili premiery nie miała ona realnej konkurencji, zabawka Sony na długo zdominowała rynek elektronicznej rozrywki. Ukazała się na nią masa gier, a ja postanowiłem przypomnieć sobie te, przy których spędziłem czas najlepiej.

10. Tony Hawk's Pro Skater 3


Druga część Tony'ego była jednym z najbardziej wciągających tytułów na PSX-a, natomiast "trójka" pokazała wszystkim przeskok technologiczny dzielący obie konsole, ponieważ gra ukazała się na obie generacje PlayStation. Na szarej konsolce mogliśmy podziwiać dorysowujące się tła, kanciaste postacie i wszechobecną pustkę. Za to wersja na PS2 czarowała bogactwem detali, ruchem ulicznym i kozacką grafiką. Całość uzupełniała porządna muzyka. Późniejsze części THPS, jak dla mnie, zatraciły klimat serii.

czwartek, 21 listopada 2013

Dlaczego Gwiezdne wojny: Epizod I, II i III nie były takie złe, a nowa trylogia wszystkich rozczaruje


Dziwnie się czuję pisząc o Gwiezdnych wojnach, jako że jestem absolutnym laikiem w tematyce tegoż uniwersum. Bardziej niekompetentny mógłbym być chyba tylko zabierając głos w sprawie Władcy pierścieni. Ale jest pewna kwestia, która nie daje mi spokoju i budzi we mnie niezdrowe zapędy psychoanalityczne. Jak działa umysł "fanboja"?  Dlaczego George Lucas został znienawidzony, mimo, że dostarczył światu najpopularniejszą filmową sagę? Co powinien zrobić w dalszej kolejności Disney, żeby zadowolić fanów?

Osobiście, nie traktuję Gwiezdnych wojen jak świętości - dwa razy oglądałem starą trylogię i raz nową. Widziałem za to dużo, dużo, naprawdę dużo różnych recenzji, które wychwalały starą trylogię, jednocześnie nie pozostawiając suchej nitki na prequelach. Co ciekawe, sam wolę oglądać recenzje nowej trylogii, ponieważ darzę ją większym sentymentem. Wszystko dlatego, że to dzięki niej poznałem Gwiezdne wojny i właśnie to mnie odróżnia od tych, którzy tak bardzo znienawidzili epizody I, II i III. I tutaj będzie miała miejsce przedwczesna konkluzja mojego wywodu: Często oceniamy filmy nieobiektywnie, bowiem kierujemy się nostalgią, zamiast chłodną analizą.


To dlatego Lucas nie był w stanie sprostać oczekiwaniom fanów, którzy wyidealizowali Gwiezdne wojny i sami przez lata dopisali sobie w głowach prequele. Psychika widza jest irracjonalna: kiedy obejrzymy niezły film (choć niepozbawiony wad), po upływie czasu pozostaje nam w głowach tylko to, co było w nim dobre. Natomiast mimowolnie zapominamy o tym, co było złe. Ja z Mrocznego widma zapamiętałem, że:

sobota, 16 listopada 2013

4 utalentowanych reżyserów, których trudno lubić za ich wizerunek publiczny


Jeden z największych mistrzów kina, Alfred Hitchcock, utrwalił się w zbiorowej świadomości jako "mistrz suspensu", sympatyczny krezus i dżentelmen. Nie było to wyobrażenie dalekie od tego, co Brytyjczyk prezentował swoją osobą w serialu Alfred Hitchcock Presents. Po latach wyszły jednak na jaw informacje o tym, jak surowym, zakompleksionym i zamiłowanym w niewybrednych dowcipach człowiekiem był autor Psychozy. O tym, jakim despotą okazywał się Hitchcock na planie, mogłaby opowiedzieć niejedna gwiazda jego filmów.

Ale czy przeszkodziło mu to w przejściu do historii kina? Nie. Jego filmografia nadal obfituje w tytuły, które są odzwierciedleniem wszystkiego najlepszego, co sztuka filmowa może mieć do zaoferowania. Czy jest zatem sens oceniania artystów nie przez pryzmat ich dokonań, lecz tego, kim są prywatnie? Nie! Jednak w dobie środków masowego przekazu, pogoni za sensacją i ogólnego zapotrzebowania na informacje o ludziach znanych, pewne rzeczy nie mogą być już chowane w tajemnicy. Stąd pomysł na zestawienie czterech współczesnych reżyserów, którzy wiedzą jak urzekać widzów swoimi filmami, ale już niekoniecznie swoją osobowością.

4. James Cameron jest tyranem i biznesmenem


Twórca Terminatora ma w tym zestawieniu najwięcej wspólnego właśnie z Alfredem Hitchcockiem. Cameron dostarczył kilka klasycznych filmów, a także zniszczył psychikę kilku swoich współpracowników. Jedna anegdota głosi, że reżyser stosuje na planie specjalną tablicę, do której przybija gwoźdźmi telefony komórkowe aktorów, którzy zapomnieli je wyłączyć przed rozpoczęciem filmowania. Jasne, rzecz zrozumiała, w końcu dyscyplina na planie musi być.

wtorek, 12 listopada 2013

Top 10: Najlepsze cosplaye


Całe życie byłem przekonany, że przebieranie się za postacie z gier i anime jest wyrazem niedojrzałości, a nawet pewną formą zamknięcia się w sobie. Cosplay był dla mnie synonimem dziwactwa, swego rodzaju symbolem zbyt daleko idącej immersji w świat popkultury. Ten prymitywny pogląd został załamy dopiero w momencie, gdy zobaczyłem kilka naprawdę dobrych kostiumów i przekonałem się, że cosplay może być też sztuką. Poniżej zamieszczam subiektywny wybór najciekawszych przykładów. 

Zanim jednak do niego przejdę, wspomnę tylko, że czynnikiem decydującym o jakości danego cosplaya, był widoczny nakład pracy w niego włożony, podobieństwo do oryginału i - przede wszystkim - jego ogólna zajebistość. Ale zanim naprawdę przejdę do wyliczania tych najlepszych strojów, dla formalności podam przykład na to, jak cosplay nie powinien wyglądać:


Teraz, kiedy mamy to już za sobą, czas przejść do clou tematu.

wtorek, 5 listopada 2013

4 pomocne skróty, stosowane w konstruowaniu bohaterów filmowych


Bohater w filmie, bądź serialu, powinien odznaczać się szeregiem wyrazistych cech, aby widzowie byli w stanie przejąć się jego losami. Nieważne czy w stosunku do postaci na ekranie czujemy sympatię, współczucie, złość albo podziw - ważne jest to, żeby bohater generował jakiekolwiek emocje. W tym celu musimy go dobrze poznać. Jednak w natłoku scenariuszowych zawirowań, czasem twórcom pozostaje za mało metrażu, aby skupić się na dodatkowym konstruowaniu postaci. W takim przypadku częstą praktyką filmowców jest sięganie po popularne skróty.

Wybierając drogę na skróty, trzeba bohatera uzbroić w pewien atrybut, który będzie mówił o nim więcej niż tysiąc słów. Takim atrybutem u faceta mogą być okularki i nieodłącznie dzierżony w dłoni tablet - wiadomo już, że jest to ewidentny nerd, miłośnik technologii, informatyk. Inny przykład: kobieta w średnim wieku, ubrana w bluzę z kapturem, mieszkająca w zagraconej kawalerce - marzycielka, typ koleżanki, emocjonalnie niedojrzała. Wiadomo o co chodzi. Czasem te atrybuty przechodzą w klisze i zostają zastąpione innymi. Poniżej znajduje się lista czterech skrótów, które można by ulokować w połowie tej drogi. 

#1. Ustabilizowani racjonaliści jeżdżą Toyotą Prius


Toyota Prius definiuje swojego właściciela bardziej niż jakikolwiek inny samochód. Jest to auto dla ludzi rodzinnych, ustabilizowanych, mądrze zarządzających budżetem, ceniących sobie spokój i dbających o środowisko. Innymi słowy, właściciel tego auta to nudziarz, "everyday man", typ sąsiada z idealnie przyciętym żywopłotem. Jednocześnie, to doskonała postać na film, którą można wrzucić w wir akcji i patrzeć, jak sobie ona radzi w nowym środowisku.

wtorek, 29 października 2013

Do diabła z lektorem, nauczmy się doceniać polski dubbing


Kiedyś to były czasy! Gdy do naszego postkomunistycznego zaścianka wdarł się kapitalizm, wolny rynek i komercjalizacja, człowiek zaczął wynajdywać sobie nowe sposoby na spędzanie wolnego czasu. Można było pójść do budki z hamburgerami po cud z mikrofalówki na wynos, wcześniej zahaczając o osiedlową wypożyczalnię wideo. Wręcz idealny sposób na spędzenie wieczoru. Kaseta z filmem wesoło "strzelała" w magnetowidzie, a głos lektora niosło aż do sąsiadów. Współcześnie, w dobie sieciowych fast foodów i zestawów kina domowego, tylko jedna rzecz pozostała niezmieniona. Niestety.

Wciąż zachodzę w głowę, dlaczego dziś nie wspominamy lektora filmowego, jako swoistego kuriozum minionej epoki. Co gorsza, wielu z nas tak bardzo przywykło do tej zamierzchłej formy translacji, że nie wyobraża sobie, by mogło być inaczej. Fakt, że lektora często popierają ludzie młodzi, dobija mnie ostatecznie. Dodatkowo, ilekroć łaskawy dystrybutor wprowadza do kin produkcję z dwoma wariantami lokalizacyjnymi - do wyboru: dubbingiem lub napisami - temu pierwszemu zawsze się obrywa. A potem i tak ostatecznie okazuje się, że na wersji z dubbingiem jest wyższa frekwencja w kinach niż na tej z napisami. Gdzie są więc ci hejterzy, którzy tak bardzo przedkładają napisy ponad dubbing? Ach tak, oni są na torrentach.

Ale nie o napisach miał być ten tekst. Sam wybieram zawsze wariant z napisami i nigdy nie decyduję się na dubbing. Natomiast jestem altruistą i potrafię się postawić w miejscu dziecka. Ja sam, kiedy jeszcze wycierałem gile z nosa chusteczką w Pokemony, doświadczyłem okrucieństwa seansu filmu z napisami. To był rok 1999, premiera filmu Gwiezdne wojny: Część pierwsza - Mroczne widmo. Byłem ja i dwóch moich kolegów. Wszyscy udawaliśmy, że rozumiemy dialogi, ale rzeczywistość była taka, że żaden z nas nie nadążał za wyświetlającymi się napisami. Ileż łatwiej by było, gdyby ktoś nam puścił wersję z dubbingiem.

Akurat w przypadku tej postaci nie pomógłby nawet tłumacz przysięgły.
Potem takie filmy lądują w telewizji, wzbogacone o soczystego lektora. Ilekroć myślę o tym, że taką polską telewizję mógłby obejrzeć ktoś z bardziej rozwiniętego kraju od nas - powiedzmy z Estonii - odzywa się we mnie kompleks Prowincjonalnego Polaczka. Tymczasem, w sieci można się natknąć na zachwyty internautów, którzy wymieniają kultowe nazwiska wśród polskich lektorów. Szkoda tylko, że te zachwyty nie są wyrażane w czasie przeszłym.

poniedziałek, 21 października 2013

4 grzechy Xboksa 360 (z punktu widzenia użytkownika)


Nowa generacja konsol tuż za pasem! Czy będzie grafika w pełnym 1080p, jak będzie wyglądać dystrybucja gier cyfrowych i nowych formatów typu free2play, jaka będzie rola telewizji i sieci społecznościowych w konsolach -  na te i inne pytania szukają odpowiedzi dziennikarze, jak i potencjalni nabywcy nowych zabawek Sony i Microsoftu. Natomiast mnie, graczowi z metką "single player", ewentualnie "multiplayer na kanapie", tego typu rzeczy kompletnie nie interesują. Taki już los "analogowych dziadów".

Wychowałem się na pierwszej generacji PlayStation - wszystko, co było przed szarą konsolką, jest dla mnie grową prehistorią, do której szkoda nawet wracać pamięcią. Z jej młodszą siostrą, PlayStation 2, bawiłem się prawie tak samo dobrze. Z bycia fanboyem wyrosłem jednak dawno temu, dlatego w następnej kolejności sięgnąłem po sąsiadkę - Xbox 360. Była nowa w dzielnicy, nie obnosiła się i miała skromne wymagania, więc warto było spróbować. Podobno również posiadała starszą siostrę, zwalistą i toporną, ale mało kto o tym pamiętał. Ta odskocznia od rodu Playstation okazała się pomysłem dobrym, choć bywały momenty, kiedy nowa znajoma dawała mi się we znaki i wywoływała tęsknotę za japońską konkurentką. Poza tym, wywodziła się z trudnej rodziny - miała upierdliwego kuzyna o imieniu PC.

Grzech #1. Gry ekskluzywne



Konkurencja na rynku i gonitwa za klientem doprowadziły do tego, że dziś mało jest już tytułów, którymi dana konsola może pochwalić się na wyłączność. Dlatego pierwsze PlayStation było taką potęgą, ponieważ żadna inna konsola nie posiadała tych gier, które były dostępne wyłącznie na zabawkę Sony. Ale czasy się zmieniły i o ile pierwszy Xbox nawet nie zwrócił mojej uwagi, o tyle jego następca kupił mnie w całości. Konsola Microsoftu była tańsza od konkurencyjnej, miała zbliżone parametry, a na dodatek zdołała podkraść PlayStation kilka "ekskluzywów". Mnie wystarczyła wieść o tym, że na Xboksa 360 wyszedł Devil May Cry i Tekken.

Co jednak z grami, które ukazały się tylko na skrzynkę M$? Na początku było obiecująco - Dead Rising i Alan Wake pozwalały patrzeć w przyszłość z nadzieją. Ale co było potem? Kontynuacje Halo (futurystyczny shooter FPP), Gears of War (futurystyczny shooter TPP), Mass Effect (futurystyczny - bądź co bądź - shooter TPP),  - ot, to tylko pierwsze serie, które przyszły mi na myśl. Gdzie tu jakaś różnorodność? Do tego połowa z wymienionych gier ukazała się także na komputery (a niektóre nawet i na konsolę Sony!), więc żadne z nich tytuły na wyłączność. Tymczasem PlayStation 3 dostało kolejne Ratchety, God of War, Uncharted, The Last of Us i kilka innych. Ta druga grupa gier przemawia do mnie bardziej.


czwartek, 17 października 2013

5 filmów o żywych trupach, które odmieniły wizerunek zombie



Z okazji premiery nowego sezonu The Walking Dead - serialu, dzięki któremu fascynacja zombiakami przestała być już tylko przywilejem dla największych nerdów - pojawiła się okazja do małej zadumy nad ewolucją tego podgatunku w filmach. The Walking Dead sprawiło, że dziś mamy największy w historii renesans żywych trupów, a co drugi gimbus marzy o prawdziwej epidemii nieumarłych. Warto podkreślić, że twórcom serialu udało się to wszystko osiągnąć za pomocą klasycznego podejścia do tematyki zombie.

Historia zna jednak filmy, które próbowały naginać reguły, wzbogacając nieumarłych o nowe atrybuty. Film, w przeciwieństwie do serialu, posiada wyraźnie ograniczony metraż, więc żeby zaciekawić odbiorcę, powinien nieść ze sobą powiew świeżości (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi w kontekście kina o żywych trupach). Oto najciekawsze przypadki, w których filmowcy eksperymentowali z archetypem zombie.

5. Umarlaki przejmują wspomnienia swoich ofiar | Wiecznie żywy



Miłość pomiędzy człowiekiem i zombie nie jest w kinie niczym nowym. Podobne historie miały miejsce w takich filmach, jak Powrót żywych trupów 3 albo Mój chłopak zombie. W tegorocznym komediowo-romantycznym horrorze Jonathana Levine'a, pojawia się za to inna nowinka w świecie żywych trupów. Jest nią zdolność zombich do przejmowania wspomnień ludzi, którzy posłużyli im wcześniej za posiłek. W ten właśnie sposób bohater filmu, zombie o imieniu R., zaskarbia sobie sympatię żywej dziewczyny - ponieważ wcześniej zjadł jej chłopaka. Można jeszcze wspomnieć, że w Wiecznie żywym nieumarli przyjmują role protagonistów, kiedy na horyzoncie pojawia się potężny wróg, który zagraża zarówno im, jak i ludziom pozostałym przy życiu. Sporo innowacji, jak na tak przeciętny film.

wtorek, 15 października 2013

10 filmów rozrywkowych, które zasłużyły na kontynuacje


Ciągnące się latami serie, powroty znanych bohaterów i odgrzewane kotlety, to ciągłe dowody na to, jak wtórny i wyjałowiony jest amerykański przemysł filmowy. Czym innym jest kino europejskie, w którym co roku dostajemy wartościowe i odkrywcze twory, pochylające się nad zagadnieniami śmierci, alienacji, przemocy, mizoginii, przemijania, odmienności czy rasizmu. Filmy niejednoznaczne, skłaniające do refleksji, niepozostawiające człowieka obojętnym! No dobra, żarty na bok.

Kontynuacje są fajne, ale tylko jeśli mają uzasadnienie i bazują na ciekawym pomyśle. Oczywiście, jest wiele filmów gatunkowych, jak Siedem, Ludzkie dzieci albo Incepcja, do których sequel pasuje niczym poseł Kalisz do trykotu. Ale istnieją też takie utwory, po których obejrzeniu można odczuwać pewien niedosyt, a kontynuacji próżno szukać. Nawet, jeśli sam film jest już kolejną częścią jakiejś serii.

10. DREDD




Opowieść o facecie w zbyt dużym hełmie, który przedziera się przez kolejne piętra wieżowca, eliminując po drodze wrogo nastawionych zakapiorów. Jedyne co odróżnia ten film od gry arcade z lat 80-tych to fakt, że na końcu nie ma żadnej "dupeczki", którą bohater mógłby uratować. Chociaż... nawet nie.

Dlaczego zasłużył na sequel?

Bo to ekranizacja komiksu zgoła inna od tego, do czego przyzwyczaili nas Christopher Nolan i obóz rzemieślników ze studia Marvel. Film prosty i brutalny, bez niepotrzebnego zagłębiania się w psychikę zakutego w hełm protagonisty. O sequel Dredda wciąż proszą fani, choć o to łatwo nie będzie, bowiem film kosztował $45 milionów, a zarobił w kinach niecałe 36. Ale Karl Urban powiedział, że kontynuacja wciąż jest możliwa. Ja nie podpisywałem żadnych petycji na facebooku ani nie pikietowałem pod siedzibą producenta, ale dalszy ciąg chętnie bym obejrzał. Wzorem gry Batman: Arkham City, akcja w drugiej części filmu powinna się przenieść na teren całego miasta.

piątek, 11 października 2013

Spieszmy się kupować stare gry, tak szybko drożeją


Pewnego razu, całkiem niedawno, znudzony ciągłym szarpaniem w kolejne ultra-realistyczne gry na Xboksa, zapragnąłem cofnąć się do czasów, kiedy na rynku królowały platformówki. W tym celu udałem się do punktu z używanymi grami na konsole - ostatnio bardzo popularny biznes - i poprosiłem sprzedawcę o jakąś fajną platformówkę na X-klocka (zadanie o tyle trudne, że konsola Microsoftu nie widziała zbyt wielu gier w tym gatunku). Gość zaproponował mi Rayman Origins za 79zł, ale nie taką grą byłem zainteresowany. Dialog wyglądał mniej więcej w ten sposób:

- Macie jakieś gry platformowe na Xboksa 360? - zapytałem ostrożnie, wiedząc jak wygląda sytuacja na rynku.
- Platformowe? Jak Mario? - rzucił niepewnie ekspedient.
Po chwili namysłu przytaknąłem, bo niby o to mi chodziło, ale przecież wiadomo, że Mariana na X-pudło nie dostanę.
- To może Rayman? - zapytał sprzedawca, wyraźnie podekscytowany faktem, że nie potrzebował wiele czasu do namysłu.
- Niee, już go przeszedłem. Poza tym, chciałem coś starszego i dużo tańszego - odrzekłem. 

W tym momencie zapanowała niezręczna cisza, sprzedawca był wyraźnie zakłopotany. Zaczął nerwowo obiegać wzrokiem wszystkie regały z grami na 360-tkę. Cóż, trafił mu się trudny klient. Dodam tylko, że za ladą siedział przy komputerze jeszcze jeden delikwent, zapewne wyżej usytuowany w sklepowej hierarchii, bo zajmował miejsce siedzące. I miał okulary.

- Myślałem o jakiejś części Crasha - powiedziałem w końcu do ekspedienta, w trosce o to, by nie utracił dobrego wizerunku w oczach kolegi. 
- Crash nie będzie tani - dobiegła mnie lakoniczna kontra, wypowiedziana w sposób taki, w jaki mógł to powiedzieć tylko największy fachura. To był facet w okularkach. Mówiąc te słowa, nawet nie oderwał wzroku od monitora.

"Takich gnojków jak ty używałem w Korei zamiast worków z piaskiem."

- Ale jak to? - spytałem, tym razem sam odgrywając rolę amatora. - Przecież to są stare gry.
- Stare, ale to są białe kruki. - powiedział. - Ukazały się w bardzo małym nakładzie. Poza tym, dodatkowo działa tutaj magia marki.

czwartek, 10 października 2013

Polska wersja 'Whose Line Is It...' o 10 lat za późno



Bywają momenty w życiu człowieka, kiedy ten spędza o wiele za dużo czasu w Internecie, przeglądając wciąż ten sam kanał na YouTube. Mnie to spotkało w momencie, kiedy odkryłem Whose Line Is It Anyway?, czyli jedną z najlepszych rzeczy, jaką mogła dostarczyć telewizja. Dzięki Whose Line improwizacja stała się fajniejsza niż kiedykolwiek i człowiek czasem myślał, że fajnie byłoby zobaczyć to samo w rodzimym wydaniu. Włodarze telewizji publicznej też tak pomyśleli i dostarczyli program I kto to mówi?, czyli nasz odpowiednik amerykańskiego hitu. Szkoda, że tak późno.

Pierwszy pomysł na polską wersję Whose Line pojawił się już dopiero w 2009 roku, kiedy to TVP ogłosiło nadejście programu Lama. Była to licencja zaczerpnięta z holenderskiej zrzynki programu Drew Careya, do której wykupienie praw zapewne było tańsze. Pomysł jednak upadł, a nam przyszło czekać jeszcze cztery lata, by w "publicznej" zagościła opisywana formuła.

Teraz jednak mamy I kto to mówi?, gdzie odpowiednikiem prowadzącego Drew Careya jest Piotr Bałtroczyk, zaś kwartet improwizatorów tworzy mniej lub bardziej znana grupa komików. Okazuje się jednak, że dorównanie Amerykanom jest trudniejsze niż mogłoby się wydawać, o czym można się przekonać już po pięciu odcinkach polskiej wersji. Zresztą, Amerykanom nie dorównali nawet Brytyjczycy, co jest paradoksalne, bo to oni w rzeczywistości byli prawdziwymi twórcami Whose Line. Niech to o czymś świadczy.

"Nonsens."

O wyjątkowości amerykańskiego Whose Line decydowało kilka elementów. Między zgranym kompletem komików czuć było wyraźną chemię. Szczególnie Ryan Stiles i Colin Mochrie, sprawiający wrażenie przyjaciół od kołyski, którzy nie szczędzili sobie wzajemnych uszczypliwości. Ryan śmiał się z łysiny Colina, natomiast Colin miał ubaw z dużego nosa Ryana. Między Ryanem i Drew także istniał gruby sznur porozumienia, który wynieśli jeszcze z serialu Drew Carey Show, w którym razem występowali. No i był również Wayne Brady, specjalista od piosenek, który potrafił zaśpiewać na każdy temat, w każdym możliwym stylu - od rapu po gospel. Do tego jeszcze świetnie tańczył, więc tym bardziej dziwić może fakt, że niektórzy mówili o nim "najbardziej biały wśród czarnych".

wtorek, 8 października 2013

Grand Theft Auto V prawie jak South Park


Piąta odsłona ziomalsko-gangstersko-psychopatycznej sagi od Rockstar, to prawdziwy Titanic wśród gier wideo. Tak jak filmu Jamesa Camerona nic nie było w stanie przebić pod względem popularności w cudownych latach 90-tych, tak teraz GTA V rządzi niepodzielnie w świecie współczesnej rozrywki elektronicznej. Chociaż od premiery tego tytułu minęło tyle co nic, to można powoli odnieść wrażenie, że o "piątce" zostało już napisane niemal wszystko. Teraz, gdy większość zapaleńców ma już tryb fabularny za sobą, przyszedł czas na biadolenie o szwankującej wersji online. Ale ja nie o tym. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak zabawny, błyskotliwy i boleśnie trafny jest komentarz społeczny, który twórcom udało się przemycić w tej jakże zacnej gierce.

Nic nie punktuje otaczającej nas rzeczywistości lepiej, niż pewien animowany tasiemiec autorstwa Matta Stone'a i Treya Parkera. Chociaż poziom jadu, cynizmu i ironii zawarty w GTA V nie dorasta jeszcze do tego z South Parku (trzeba oddać jednak, że gra to trochę trudniejsze medium do wyrażania kąśliwych komentarzy na temat społeczeństwa), tak należy przyznać, że ludzie z Rockstar niewiele pod tym względem ustępują ojcom Cartmana i spółki. Często pewne żarty zostały przez programistów wplecione tak subtelnie, że trudno je w ogóle wychwycić. Jak to nawiązanie do Django Quentina Tarantino, które pojawia się już po kilku minutach gry (27. sekunda na poniższym klipie):


"Słowo na N" pada w filmie Tarantino z częstotliwością kul przeszywających ciało Aleksa Murphy'ego w pierwszym Robocopie, ale zaprezentowane powyżej nawiązanie w istocie odnosi się do zabawnego wywiadu ("zabawnego" w kategorii przerażających), którego Sam Jackson udzielił pewnemu zastraszonemu białaskowi podczas promowania Django. Aż trudno zliczyć podobieństwa obu sytuacji: